niedziela, 15 lutego 2015

Moje polecanki - "Grillbar Galaktyka"


Po raz drugi wrzucam tekst dotyczący fantastyki pisanej z przymrużeniem oka. Tym razem jednak nie jest to recenzja, tylko moja wariacja na temat powieści Grillbar Galaktyka Mai Lidii Kossakowskiej. Za jej sprawą autorka dołączyła do grona fantastów-humorystów. I zrobiła to w niezłym stylu. Ba, zwrot ku lżejszej, żartobliwej prozie zapewnił jej nagrodę Zajdla za rok 2011 (czy zasłużenie – to już odrębna kwestia). Nawet kinową klasykę gatunku (Gwiezdne wojny, Obcy) Kossakowska potraktowała z bardzo dużym dystansem, a zaserwowany humor i różnorodność kosmicznej menażerii przypominają filmy z serii Faceci w czerni. Pomimo wyraźnych wycieczek o charakterze politycznym, Grillbar służy przede wszystkim temu, czemu z założenia powinien – dobrej zabawie!
 
Kosmos jest pełen żarcia
 
 
Życie zwykłego kucharza to nie bułka z masłem. A już profesja galaktycznego szefa kuchni, poza wysokiej klasy umiejętnościami, wymaga nadzwyczajnego opanowania, siły woli i niemalże bezgranicznego poświęcenia dla pracy. Bądźmy szczerzy: ta robota ociera się o heroizm. Nie wierzycie? Zapytajcie Hermoso Madrida Ivena – na jego miejscu Gordan Ram-sual już dawno zmieniłby zawód i zajął trenowaniem zawodników gwiezdnej piłki. Że nie znacie celebryty Ivena? Nie róbcie jaj! No, chyba, że mieszkacie na jakimś kosmicznym zadupiu… Okej. Hermoso jest współwłaścicielem „Roześmianej Komety” – najbardziej czadowej restauracji jaką znam. To on zapoczątkował duriańską rewolucję kulinarną, którą objęła cały rynek gastronomiczny. Mniej więcej w tym czasie, po wielkim skandalu, Unia Międzygalaktyczna wycofała z obrotu syntetyczną, zieloną papkę. Fuj, co to było za ohydztwo! Każdy, kto ceni smakowitą i odżywczo wartościową żywność, po spróbowaniu paćki nigdy więcej nie wziąłby jej do ust. Ciekawe, dlaczego tak ją lansowano? Hmm, po waszych minach widzę, że zaczynacie już coś kojarzyć.
 
Kiedyś kumple od kieliszka – jeden Bulwa oraz sympatyczny Mackarz (goście siedzą w branży gastronomicznej od lat) opowiadali mi o wcześniejszych wyczynach Ivena. Obaj znają kogoś, kto pracował dla tego szefa nad szefami w starej knajpie, więc mają informacje z dobrego źródła. Hermoso utrzymywał kontakty z Pieczarami – mafijnymi arcyłotrami z Jugot! Grzyby, od czasu do czasu, dostarczały mu jakiegoś martwego towarzysza niemal wprost do gara. Przy blaszkowatych zakapiorach nawet kontrolerzy z unijnego Ministerstwa Zdrowego Odżywiania nie wydają się groźni. Ci są tylko do bólu upierdliwi: normy, nakazy, dyrektywy i ciągła standaryzacja to ich żywioł. Dlaczego mówiłem o heroizmie? Wcale nie przez wzgląd na niebezpieczne zakupy w kadziach na Targu Poławiaczy. Otóż w magazynach kucharze Hermoso znaleźli kiedyś osobliwe kokony wylęgowe. To, co z nich wyszło i zmieniło niegroźne Chlipaczki (mniam, palce lizać) w krwiożercze potworki niemal opanowało całą restaurację. Ponoć – choć dla mnie zakrawa to na żart – zespół Ivena walczył z nimi za pomocą patelni i karmelu. Na końcu, z nie lada trudnościami, szef załatwił w utylizatorze rozszalałą matulę obcych. I – jak przystało na mistrza swojego fachu – z mięsa ubitych stworów zrobił kulinarny użytek.
 
Hermoso Madrid Iven uwikłał się w naprawdę grubą aferę, wpadł jak ziemska śliwka w kompot. Sporo podróżował, a właściwie uciekał z planety na planetę. Później odkręcił wszystko, ujawnił wielki przekręt z zieloną breją, powrócił w błyskach fleszy i wraz z kotką Silaną otworzył „Roześmianą Kometę”. W porządku, tyle zrozumiałem i przyjmuję do wiadomości. Natomiast za nic nie kupię tego, że Iven, wraz z ową kotką, Lukianinem (tak, Lukianie to słynni piloci o naturze wiecznych nastolatków) oraz ekipą ze stacji Supra, uratowali wszechświat. Że niby był jakiś wielki galaktyczny spisek? Bzdura. Nie uwierzę, bo opowiadający mi o tym Bulwa oraz Mackarz (spółka z nieograniczoną nieodpowiedzialnością) mieli już nieźle w czubach i zaczęli bełkotać. Cóż, moi koledzy wykazują ogromną słabość do seleńskiej whisky. Zwłaszcza tej dwustuletniej. Wybaczcie, muszę wracać na zaplecze, do garów i moich kucharzy. Przed nami odwieczne boje: trybowanie, blanszowanie, flambirowanie, garnirowanie, smażenie, prażenie, pieczenie, podpiekanie, grillowanie. Uff, na samą myśl robi mi się gorąco. Ale kocham tę robotę. Na początek trzeba porządnie opieprzyć dwóch nowicjuszy, pogonić pomoce kuchenne, pochwalić garmażera za wczorajszy popis zakąsek i porozmawiać z sosjerem – Ludziolem z wiecznymi problemami (doprawdy, kosmicznymi). O naszej nowej pani menadżer, kąśliwej i sztywnej jak kij od szczotki Jaszczurzycy, już nawet nie chce mi się gadać. Życie szefa kuchni nie jest łatwe, nawet jeśli lokal dopiero stara się o pierwszą kometkę w „Przewodniku Plejadzkim”. Spadam. I pamiętajcie: kosmos jest pełen żarcia, więc niech Was nigdy nie skusi jakikolwiek syntetyczny, wystandaryzowany zamiennik jedzenia.

J.Rusak
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz