Kim byli
wikingowie? Wiadomo: żeglarzami podejmującymi dalekie wyprawy morskie,
bezwzględnymi wojownikami i rabusiami siejącymi postrach w czasach wczesnego
średniowiecza. W książce Łukasza Malinowskiego Skald. Karmiciel kruków głównym
bohaterem jest właśnie wiking z Östlandu. I choć nie wypływa on na
pokładzie drakkara, by daleko od domu zabijać, grabić, gwałcić i palić, to z
pewnością posiada cechy, których nie powstydziliby się bogowie skandynawskiego
panteonu. Panie i Panowie: poznajcie Ainara – utalentowanego pieśniarza i
zabójczo skutecznego rębajłę.
W dwóch opowiadaniach i
krótkiej powieści (teksty układają się w całość, więc pozycję równie dobrze
można uznać za powieść) stopniowo poznajemy X-wieczną Skandynawię i tytułowego
skalda. To właśnie od niego wypada rozpocząć recenzję, albowiem rzadko w debiutach
zdarzają się aż tak starannie wykreowani protagoniści. Ainar to poeta jakich
mało, gardzący fizyczną pracą zuchwalec, kłamca i pochlebca, pierwszorzędny
uwodziciel i kochanek, a nade wszystko – dreng biegle operujący bronią. Właściwie czytając soczyste i krwiste niczym
befsztyk po angielsku opisy walki niekiedy do głowy przychodzi słowo
"rzeźnik". Stąd też przydomek "karmiciel kruków" – gdyby
tylko czarne ptaszyska potrafiły mówić, z pewnością niejednokrotnie
podziękowałyby skaldowi za sowity posiłek. Jeśli myślicie teraz, że oto mamy do
czynienia z wikińskim odpowiednikiem Conana, Kane’a lub podobnym herosem, to
srodze się mylicie. Ainar, choć twardy i odważny, zna swoje możliwości i nie
rzuca się bezmyślnie na hordy przeciwników, a w wielu sytuacjach posługuje się
sprytem i intelektem równie dobrze jak swoim mieczem, Kvernbitem.
Za garść srebrnych monet otwiera scenka, w której
na placu osady, w miejscu gdzie jeszcze niedawno stała rzeźba boga Magniego*,
kristiański (chrześcijański) munkr rozpoczyna nauczanie o
grzechach głównych. A te nie są obce naszemu pogańskiemu bohaterowi – wiking
grzeszy pychą, pijaństwem, rozpustą, lenistwem, gniewem i chciwością. Intryguje
tak sprawnie, że doprowadza do konfliktu między lokalnymi władcami; wykorzystując
ich słabości sięga po ukryty skarb. Droga ku niemu wiedzie przez zdradę, krew i
trupy. Już na pierwszych stronach opowiadania pojawia się coś, co odpowiednio
buduje klimat opowieści snutej przez Malinowskiego. Otóż autor (nota bene historyk dobrze wiedzący
o czym pisze) używa niemałej ilości wyrazów staroskandynawskich i tak jest do
końca książki. I chociaż znacznie więcej informacji o realiach
wczesnośredniowiecznego życia znajdziemy w ostatnim, najobszerniejszym tekście,
to Za garść srebrnych monet stanowi dobre wprowadzenie do
interesującego świata. Dodam tylko, że jedyny akcent fantastyczny znajdziemy
dopiero na samym końcu opowiadania.
Element fantastyczny
stanowi natomiast podstawę Pieśni
trupa – opowieści o miłości, zdradzie i zemście, śmierci i tęsknocie. Ainar po
ucieczce z rodzinnych stron przebywa na Lodowej Wyspie (Islandia), gdzie szybko
trafia się majętny zleceniodawca. W osiedlu Ospakstadir w tajemniczych
okolicznościach giną ludzie oraz zwierzęta. Mówi się, że to sprawka drauga – żywego trupa, którego
lękają się wszyscy. Jak poradzi sobie z nim dzielny skald? W Pieśni
trupa zasygnalizowane zostało istnienie seidmadów – czarowników posługujących się magią płodności i śmierci oraz silna wiara
mieszkańców Wyspy w istoty takie jak trolle, karły czy alfy. Można się
domyślać, że najwyraźniej wszystkie one, tak jak draug, rzeczywiście istnieją.
Autor w pełni rozwija
skrzydła w Wielości
i Jedności. Tym razem Ainar gości w irlandzkim klasztorze, gdzie dochodzi do serii
morderstw, których ofiarami padają mnisi. Tutejszy opat prosi wikinga o pomoc w
rozwiązaniu krwawej zagadki. Brzmi znajomo? To dobrze, bo w Wielości i
Jedności od pierwszych stron czuć inspirację słynną
powieścią Umberto Eco. Malinowski w kapitalny sposób pokazuje kontrast pomiędzy
mentalnością poganina-wojownika, a mentalnością chrześcijańską. Bohater
przekomarza się z opatem, drwi z przekazywanych mu mądrości, nie rozumie, co
jest złego w pokusach. Irytują go sami paparzy – tchórzliwi, pokorni, żyjący i robiący wszystko na rozkaz; nawet mierzenie
czasu przez mnichów wydaje mu się dość dziwną praktyką. Nie raz dochodzi do
zabawnych scenek, na przykład gdy skald dosłownie interpretuje słowa "kto
jest bez winy niech pierwszy rzuci kamieniem" – skutek można sobie
wyobrazić. Łatwo też zgadnąć, że stosowane przez niego metody
"śledcze" są znacznie mniej subtelne od metod Wilhelma z Imienia
róży.
W tej krótkiej powieści
poznajemy Ainara jeszcze lepiej i przekonujemy się jak niejednoznaczną postać
wykreował autor. Nie tylko to powoduje, że nad Wielością wypada pochylić się na dłużej. Malinowski nie tylko nieźle prowadzi
intrygę, ale – jak przystało na doktora historii – przybliża czytelnikowi
klasztorne życie, obyczaje, średniowieczną architekturę oraz skandynawską
mitologię. Ponadto wprowadza ciekawą drugoplanową postać Finloga – zakonnika
coraz bardziej rozdartego pomiędzy powołaniem a młodzieńczymi potrzebami i
marzeniami (świetna scenka kiedy Finlog walczy z libido przez wejście do lodowato zimnego jeziora). Wielość to, również z racji rozmiarów, tekst zdecydowanie najpełniejszy,
najbardziej dopracowany. I jeszcze ostatnia uwaga: również tutaj autor dorzucił
kilka szczypt fantastyki.
Dlaczego warto
przeczytać Skalda? Po pierwsze: dla głównego bohatera, po drugie: z powodu wiedzy
historycznej autora i po trzecie wreszcie: aby zobaczyć, jak kolejny polski
pisarz sprawnie łączy powieść historyczną z fantasy. Debiut bardzo dobrze wróżący
na przyszłość!
* W Skaldzie nie znajdziemy wzmianki o Odynie, Thorze czy Frei. Autor na końcu książki
przedstawia swoją wizję religii i mitów dawnej Skandynawii.
J.Rusak